Wednesday 6 November 2013

I wanna be like Zooey D





Przejechałam z tą gazetą chyba połowę Stanów, ale czego się nie robi dla swojej największej (obok Lily Allen) girl crush. Absolutely in love!

Monday 28 October 2013

I don't know why we have to die



Myślę dziś nad tym cały dzień. I cały dzień mam w głowie tę piosenkę, chociaż wiem, że jej twórca byłby tym faktem zażenowany. Gdzieś między prowadzeniem samochodu a ocieraniem łez w kawiarni uświadomiłam sobie, że nigdy już kogoś nie zobaczę. Wtedy złapało mnie poczucie winy i nienawiść do złudnego przeświadczenia, że mam na wszystko czas. Prawda jest taka, że tego czasu jest zawsze za mało. 

Tuesday 27 August 2013

I sing you a song that I think you'll like and we walk to places we always go

Od kilku tygodni moje życie wcale nie jest usłane różami. Jest wypełnione desperacją, zmęczeniem, paniką i złością, przede wszystkim na siebie samą. Mimo wszystko, nie lubię publicznie rozwlekać tego, co złe i co mnie irytuje (jedna z bliskich mi osób powiedziała mi niedawno przy kawie, że w takim razie nie jestem prawdziwą Polką) i wolę skupić się na innych rzeczach. Dobrych rzeczach. A tych w moim życiu na szczęście też nie brakuje, szczególnie w tym roku. Przeglądając kilka dni temu zawartość jednego z folderów na komputerze znalazłam wspomnienie jednej z nich. Miałam to wspomnienie wysłać do redakcji, ale jakoś przegapiłam wszystkie akceptowalne terminy i (może i całe szczęście) nigdy, przynajmniej nie w takiej formie, nie ujrzało ono światła dziennego. A jako, że ostatnio chętnie uciekam w myślach do tego wszystkiego, co wydarzyło się w maju, to niech pojawi się tutaj. Są takie osoby, które po kilku słowach kupują nas w zupełności. Są miejsca, w których zostawia się na zawsze jakąś część siebie. Są koncerty, których nigdy, nawet z głupich powodów, się nie zapomni. Tak było właśnie wtedy.

Malutki berliński klub. Na miniaturową scenę wkracza czwórka mężczyzn. Jeden zasiada za perkusją, drugi bierze do ręki całkiem pokaźny kontrabas, trzeci - gitarę. Jako ostatni pojawia się na niej najbardziej niepozorny z nich - drobny blondyn o wyglądzie nastolatka, który uśmiecha się nieśmiało do publiczności i siada przy pianinie. Później, jakby szukając aprobaty, patrzy na pozostałych członków zespołu. Widząc, że wszyscy są gotowi, kładzie dłonie na klawiszach i zaczyna grać. I właśnie w tym momencie staje się najbardziej czarującą osobą w pomieszczeniu. Ten chłopak nazywa się Tom Odell i jest obecnie jedną z najbardziej intrygujących postaci na brytyjskiej scenie muzycznej.

Pianiści mają niesamowity dar przekazywania emocji w taki sposób, żeby trafiały prosto w najczulszy punkt. Tom jest tego doskonałym przykładem. Kiedy tylko pierwsze dźwięki Grow Old With Me wypełniają pomieszczenie wiadomo już, że to będzie koncert niezwykły. Każde słowo tej piosenki chłopak wyśpiewuje z taką łagodnością i rozmarzeniem, jakby przed nim stało nie dwieście nieznajomych osób, ale właśnie kobieta, z którą chce się zestarzeć. Podczas następnego z kolei Can't Pretend uderza ręką w pianino, po czym wykrzykuje "oh love, I hope you know how much my heart depends" z wyraźnie słyszalną rozpaczą. Dopiero po tych dwóch piosenkach daje sobie i zespołowi chwilę wytchnienia, którą wykorzystuje także na przywitanie się z publicznością. Po dość karkołomnych próbach powiedzenia kilku słów po niemiecku, z powrotem kładzie ręce na klawiaturze i znów zabiera nas do swojego świata. Jako kolejne w setliście pojawiają się melodyjne Sirens i Sense, które jest według Toma najbardziej emocjonalną piosenką, jaką kiedykolwiek napisał. Następny utwór, cover beatlesowskiego Oh! Darling, okazuje się być istną perełką tego występu - Tom śpiewa go z taką namiętnością, że pozazdrościć mógłby mu nawet sam McCartney.
Po energetycznym Till I Lost i melancholijnym Trouble, Tom na moment przerywa grę i po krótkim (i nieco zagmatwanym) wprowadzeniu zaczyna grać piosenkę, od której wszystko się zaczęło - Another Love. Później, ku zaskoczeniu wszystkich, chwyta do rąk gitarę i to w jej akompaniamencie wykonuje kolejny utwór - Stay Tonight. Pierwszą część występu kończy Hold Me, pod koniec którego Tom po raz kolejny daje się ponieść emocjom i kopie stołek od pianina, który z hukiem przewraca się, a sprawca zamieszania wbiega za kulisy.

Po powrocie na scenę i kilku łykach whisky prosto z butelki, którą później częstuje publiczność (i która przypadkiem trafia prosto w moje ręce), Tom na prośbę zgromadzonych wykonuje kolejny cover - tym razem piosenki Honky Tonk Woman grupy The Rolling Stones. Na sam koniec pozostawia Cruel, podczas którego wpada w taki trans, że niemal przewraca pianino. Cały zziajany, bierze do ręki butelkę wody i oblewa się nią (reakcję damskiej części publiczności najlepiej opisuje natomiast sam tekst tej piosenki - "and all the girls, they scream"), po czym unosi rękę w geście podziękowania i zbiega ze sceny. Wszyscy zgromadzeni pozostają jednak na miejscach jeszcze przez dobre parę minut, próbując przetrawić to wszystko, czego doświadczyli przez ostatnią godzinę.


Z koncertu Toma Odella wychodzę oszołomiona. Oczarowana do tego stopnia, że w głowie już planuję kolejny. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że z racji premiery Long Way Down Tom zagra w naszym kraju. On najwyraźniej też nie, bo kiedy tylko dowiedział się, skąd przyjechałam, krzyknął "What?! That's crazy!!" tak głośno, jakbym zamiast 4 godziny drogi od Berlina mieszkała co najmniej 14. Jeśli więc ktoś z Was zastanawia się jeszcze, czy kupić bilet na jego warszawski koncert, odpowiedź jest jedna - jak najszybciej. Może to być ostatnia okazja na to, żeby zobaczyć go w tak małym klubie, bo ten artysta stworzony jest do rzeczy wielkich.


Żeby było jasne - to tekst w takiej formie, w jakiej miał trafić do redakcji. Z bardziej osobistej strony mogę dodać, że to jeden z najprzyjemniejszych i zdecydowanie najcieplejszych dni, jakie kiedykolwiek spędziłam w Berlinie i chociaż koncerty zazwyczaj wiążą się u mnie ze stresem, to tego dnia nic nie mogło zakłócić mojego spokoju. Zdecydowanie potrzebuję takich więcej!











Dobrze jest mieć na co czekać. I jakkolwiek głupio i banalnie to zabrzmi, w momentach takich, jak ten dobrze jest mieć do czego wracać. If you can't go back, where the hell did you go?




P.S. Jest z tego wieczoru jeszcze jedno zdjęcie, które się tutaj nie pojawiło. Kto chce, ten sam je znajdzie, a mnie wrodzona wstydliwość na to nie pozwala :) 

Thursday 25 April 2013

I don't wanna go to school, I don't wanna take the call, I just wanna be a fool and get lovesick with you

Zadziwiające, jak bardzo zwiększa się moja aktywność na wszelkich serwisach kiedy mam tyle innych rzeczy do roboty! Ostatnio nawet dbanie o zdrowie przychodzi mi łatwiej, niż wszystko inne. Z mojego biurka nadal można usłyszeć ciche łkanie pracy licencjackiej, przywalonej stosem rzeczy bardziej ciekawych (o nie, to już cios poniżej pasa - przecież jej temat jest, nie ironizując, cholernie ciekawy!), a moje serce jest już gdzieś na Wyspach, chociaż ciało pojawi się tam dopiero za sześć długich dni. A skoro już jesteśmy przy sercu, to należy ono w chwili obecnej (dość rozpustnie) do trzech panów. I to panów z wielką siłą perswazji! Jeden sprawił, że po prawie 6 latach zatęskniłam za pianinem tak bardzo, że będąc w domu mam nieustanną ochotę na nim zagrać, drugi spowodował, że moja szafa ze stanu "przenigdy nie przyjmę do siebie czegoś w panterkę" powiększyła się o dwa cętkowane nabytki.* Wierzyć się nie chce, że zajęło mu to mniej niż dwa miesiące, chociaż przeczuwałam to już kiedy zobaczyłam go za pierwszym razem, w niesamowicie późnych godzinach nocnych, ubranego właśnie w taki płaszcz. No cóż, chłopcom, którzy z własnej woli ubierają się w cekinowe koszulki nie da się przecież odmówić!






A na koniec coś, co dokładnie opisuje mój teraźniejszy stan. I nadchodzący miesiąc. I wszystko ogółem!






* o panu numer trzy (a właściwie numer jeden) nie trzeba chyba wspominać, bo odkąd rok temu skłonił mnie do zakupu pierwszych (i kiedyś znienawidzonych) mokasynów, nic na tym świecie nie jest już takie samo :) 

Saturday 2 March 2013

Les femmes, les bars; c'est pas une joie!

Nadeszła w końcu chwila, kiedy ten post będzie się wydawał nie tyle spóźniony, co odpowiedni. Dlaczego? Bo Florence w Polsce, bo radość i wspominki jednej z największych i najfajniejszych koncertowych eskapad, bo za 17 dni kolejna i skoro już mam tyle zdjęć, to można by było się w końcu nimi podzielić. Tytuł posta (oprócz tego, że jest jedynym zdaniem po francusku, które potrafię wymówić) doskonale oddaje wszystko to, co działo się podczas 8 dni prawie dosłownego gonienia Królowej i jej zespołu. Na początku miał być tylko (tradycyjnie) Berlin, ale kiedy perspektywa rocznej przerwy Flo od muzyki stała się zatrważająco prawdziwa stwierdziłyśmy z dziewczynkami, że na jednym koncercie nie może się skończyć. Stanęło na Paryżu, bo o koncercie tam mówiłyśmy już od naszej pierwszej podróży na koncert Kasabian w listopadzie 2011. Ja nie do końca wierzyłam, że to naprawdę może się udać, więc kiedy pewnego wrześniowego popołudnia dostałam sms o treści "BILETY DO PARYŻA Z KRAKOWA ZA 15 ZŁOTYCH, LECIMY!!!!", cała Lizbona usłyszała mój krzyk radości. Logistycznie wszystko ułożyło się jeszcze piękniej - tani przelot z Paryża do Berlina, później pociąg prosto do Wrocławia, a do tego noclegi za - niemożliwie jak na lokalizację - niskie ceny - Królowa faktycznie nad nami czuwała! Wyszedł z tego chyba jeden z najzabawniejszych (o ile nie najzabawniejszy!) wyjazd mojego życia, począwszy od couchsurfingowej nocy w pokoju dziecięcym rodem z horroru, przez najbardziej usyfione mieszkanie całego Paryża, śpiewanie Dog Days Are Over idąc pod wieżę Eiffela (i tańczenie Cbata zaraz pod nią), karuzele, kolorowe świąteczne jarmarki, berlińskie ZOO i wiele godzin spędzonych na szopingu w Primarku, na dwóch (właściwie czterech, wliczając w to Spector) fenomenalnych koncertach kończąc. Pamiętam, jak dzień po powrocie starałam się ułożyć audycję na temat tych właśnie koncertów. Płakałam na nich, płakałam tworząc ją i prawie płakałam w radiu. Taka sama sytuacja z pisaniem relacji dla redakcji, ale wtedy powstrzymywała mnie kawiarniana przestrzeń, w której wówczas się znajdowałam. Tyle emocji! And I would give all this and heaven too...





sesyjka rodem z Vogue

having a Blair Waldorf moment

we are never ever getting back together, Harry :( 




pozdrowienia dla fejsbuka :)

Queen of fucking everything

kolorowe berlińskie jarmarki (jahahahaha)


durch den monsun :( 


superfast jellyfish superfast jellyfish

Kasia, lat (wtedy) 20

Macpherson 




(zdjęcia i moje, i Urbanowe, mam nadzieję, że się nie pogniewają za kradzież!)

Sunday 24 February 2013

oh no stranger you're just like me, these things happen, we were children in the mid 90's









One of the things you probably didn't know about me: I love 90s! Mam takie momenty, kiedy niesamowicie się cieszę z tego, że urodziłam się właśnie wtedy. To był taki cudowny czas na bycie nastolatkiem (chociaż ja byłam dopiero dzieckiem), szczególnie w Wielkiej Brytanii! Ten serial po raz kolejny mi to udowodnił, a do tego sprawił, że znów jestem w tym przyjemnym stanie słuchania britpopowych zespołów all day, all night. A do zobaczenia (nadal nie wierzę, że to piszę, ale po raz kolejny) mistrza mistrzów zostało tylko 129 dni, a po drodze jeszcze tyle śliczności... Ale wszystko w swoim czasie. Love!